Dzień Piąty
Pierwsze problemy. Nie ma prądu.
Poranek znów trochę chłodny, ale wstające słońce szybko nas ogrzewa. Przy śniadaniu i porannej kawie, weryfikujemy odległości na mapie, dokąd jesteśmy w stanie dojechać i gdzie znajdziemy miejsce do spania. Obozowe wifi również pomaga zaplanować dalszą część trasy. Krótko po 10 ruszamy. Znaczy my chcemy ruszać. Tylko KTM nie chce. Wczorajsza jazda z wentylatorem non stop, wieczne odpalanie i gaszenie moto podczas szukania noclegu i wreszcie zostawiona ładowarka w kufrze na całą noc skutkują złowieszczym "trrrr" wydobywającym się z przekaźnika przy próbie odpalenia. Kurwa. Próbuje wyjąć bezpiecznik od świateł i tak spróbować. Zapomnij. Właściciela nie ma, sprzątaczka nie kuma, na popych nie damy rady - dwa jebitne tłoki nawet na 3 biegu nie pozwalają pokonać kompresji. Górki nie ma, do pchania nikogo. Nie widzi mi się zdejmować kufrów do prób pchania, idę szukać prądu.
W pensjonacie obok wyjmujemy akumulator z agregatu i po chwili udaje się odpalić na kable. Uratowani. Po 15 minutach chcę sprawdzić czy wszystko wróciło do normy, gaszę moto - dupa, nie odpali. Znowu na kable. Konsternacja. Właściciel pensjonatu dzwoni do autoelektryka w Gnojnicy, niby aku do mnie 20 euro i że sprawdzą ładowanie i mój aku. Taa, 20euro, u nas najtańsza bateria do dzika to minimum 200-300 ziko. Ryzyk fizyk, jedziemy do Czarnogóry. Paliwa mamy na ponad 100 km, jeśli się nie naładuje, wtedy będziemy się martwić, jak coś zatrzymujemy się tylko tam, gdzie ktoś nas popchnie albo pożyczy prądu.
Kilkanaście km od granicy zatrzymujemy się na tankowanie. Chwila prawdy. Odpali? Odpalił. Jest dobrze. Jedziemy z Gacko na Trebinje, żeby tamtędy przedostać się do Boki Kotorskiej. Z kuframi ciężko mi się pchać do szlabanu i tak gaszę i odpalam moto po co chwilę. Granica, ziemia niczyja, znowu granica. Jesteśmy w Montenegro. Kilometr może i znowu stoimy. Da fak. Bramki na których pobierają jakieś myto, 1,5 euro od moto. Zgasiłem moto na kill switchu, ale głupi zostawiłem włączoną stacyjkę. Zanim się skumałem o co im chodzi, wygrzebałem hajs i zapłaciłem, światła i wentylator znowu wycyckały aku. Faken no. Wypycham moto spod szlabanu i próbujęmy z Anią na popych - dupa i w dodatku mokra bo zaczyna padać. Na szczęście obsługa bramek pomogła wepchnąć moto na zamknięty, zadaszony pas i odpalić na popych. Nie ma żartów, jedziemy do Herceg Novi i szukamy nowe aku. Przemoczeni od tego pieprzonego deszczu zatrzymujemy się pod auto elektrykiem, pożyczam multimetr - kurde no, aku trzyma parametry bez/z obciążeniem, ładowanie w całym zakresie idealne.Hm. To nic, pies to jebał, jedziemy dalej z tym co mamy. Do końca wyjazdu już bez numerów.
Zatrzymujemy się kawałek dalej na obiad w przydrożnym barze, korzystając z mulącego wifi obczajamy kampingi w Budvie. Niedaleko znajduje się Jaz Campground. Trafić łatwo, ale na miejscu syf straszny. Pole to opuszczony kilka lat temu camping, obecnie to darmowy parking. Możesz zaparkować i rozbić się gdzie chcesz za darmo, ale na własne ryzyko. Ilość śmieci, rozjeżdżone trawniki, błoto, obśmierdłe i dodatkowo płatne kible dopełniają obrazu. Plaża jest wielka, piękna, dużo klubów i restauracji, ale za dużym wałem. Żaden relaks siedzieć za nim czekając aż ci ojebią fanty z namiotu. Jedziemy dalej.
W miejscowości Sv. Stefan trafiamy na bardzo fajny camping Crvena Glavica. Recepcja i kible pamiętają wczesną komunę, chociaż są sprzątane regularnie, ale namioty rozbijasz na tarasach w gaju oliwnym, na 30 metrów od urwiska za którym jest już tylko Adriatyk. Bajka. I koty. Ania jest w niebie. Z każdej strony lgną do nas młode kociaki, szczególnie jeden - przychlastek, który śpi w naszym przedsionku. Kilkaset metrów dalej znajduje się ich restauracja na plaży (kamienistej) ale ładnej. Jest też zejście do wody ze skały, bo z brzegu to masochizm. Cholernie klimatyczne miejsce. Wyskakuje jeszcze na małe zakupy na jutrzejsze śniadanie i winko na wieczór. I w końcu mamy piękną pogodę! Lubię takie pół dzikie miejsca.