Gdzie nas jeszcze nie było? W miejscu ciekawym, wydającym się bardzo odległym i pociągającym? Z piękną przyrodą, pustymi plażami i nie nękanym plagą rozwydrzonych turystów? Hmm, Litwa, Łotwa, Estonia? To pewnie takie postradzieckie republiki jak Ukraina, Białoruś ze stereotypów żyjących w naszej wyobraźni. Z każdym hasłem wklepywanym w googla na ich temat, coraz bardziej wycofywałem się z tego błędnego przekonania. Zapadła decyzja : w połowie Sierpnia ruszamy właśnie tam, brzegiem Bałtyku.
Wybór kierunku na długo wyczekiwany urlop nie jest łatwy, szczególnie gdy chcesz spożytkować ten czas najlepiej, jak się da. Wśród wielu pomysłów na motocyklowy wyjazd te trzy nadbałtyckie kraje okazały się najbardziej przekonujące. Po zeszłorocznych Bałkanach wizja jazdy bez upałów, pustymi drogami wśród pól i lasów, bez stania na granicach wygrała.
W tym roku jedziemy już dużą grupą : Ania, Karolek i Ja, na dwa motocykle. W ostatnich dniach przed wyjazdem przygotowujemy motocykle, sakwy, stelaże (moja xtz 750 jakoś pretenduje do bycia turystykiem, ale na CBR 954 już nie tak łatwo się spakować). Ja dzień przed wyjazdem odkrywam naderwaną linkę sprzęgła, Karolek również. Mi udało się naruchać nową linkę, jemu został zestaw naprawczy w sakwie. Mało istotne szczegóły w obliczu urlopu. W sobotę rano ruszamy w kierunku Wiżajn, gdzie zamierzamy przekroczyć pierwszą granicę na naszej trasie - Litewską.
Dzień pierwszy
Tranzyt
Obładowani całkiem zacnie zawijamy na szybko odebrać zamówioną linkę do XTZ, tankujemy, ustawiamy gps i tniemy. Szkoda, że zrezygnowaliśmy z jazdy na papierowej mapie "białymi" drogami, na rzecz wygodnego google maps z automatycznie wyznaczoną trasą, bez autostrad. Szmata prowadzi nas znienawidzonymi przeze mnie w dużej mierze krajówkami. Tiry, narwane osobówki, tiry, tiry, osobówki, tragedia. Chcemy dojechać dziś w okolice Augustowa, ale kawałek za Opolem już czuję, że jadę za karę po tych drogach. Wieluń, Łowicz, cudowne miasta do jazdy w godzinach szczytu. Ciężko cokolwiek ciekawego mi powiedzieć, na temat tego odcinka, jedziemy zasadniczo tranzytem po przekątnej przez tą republikę bananową, by przed zmierzchem znaleźć się ponad 600 km dalej.
Podczas przerw na tankowanie i hot doga, odkrywamy, że w bladym włókna w lince sprzęgła coraz szybciej kapitulują jedno za drugim. Szarpana jazda typowa dla narwanego towarzystwa naszych dróg i zakorkowanych miast nie służy jej trwałości. Karolek stara się oszczędzać sprzęgło ile się da, na całe szczęście 954 daje radę jechać bez problemu prawie cały czas na ostatnim biegu.
Wynajdujemy pola namiotowe nad jeziorem Studzieniczne i brniemy tam ostatkiem sił z nadzieją, że wieczorem zdążymy popływać. Po ok 10h jazdy rozpoczynamy ostatnią misję na dziś - odnalezienie pola namiotowego. Krążymy leśnymi drogami od pola do pola, na których ścisk jak w biedrze przed świętami. Uznajemy, że wracamy się kawałek i rozbijamy na miejscu, które wydaje się dzikie, ale są tojki i sporo namiotów. Mijamy kilka polanek, na których leżą już jakieś po imprezowe zwłoki i dokujemy obok wolnej wiaty z ławami. Miejsce nie jest idealne, sporo rozwrzeszczanych bachorów, ale późna pora szybko je unicestwia. A my po rozłożeniu namiotów, zabieramy się do unicestwienia flaszeczki, którą Karolek przemycił całą drogę.
W międzyczasie obok nas ląduje dwójka biednych Litwinów na moto, którzy na długi weekend wybrali się do Zakopanego i z niego też dziś na strzała tutaj wrócili. Boroki. Kończymy na dziś biesiadę, jutro trzeba poznać nowy kraj. I naprawić linkę.
PS: Miejsce gdzie śpimy to Pole Namiotowe Studzienniczna, podobno poza środkiem sezonu i długimi weekendami miejsce bardzo urokliwe i puste.
Dzień drugi
Kolejny dzień z piękną pogodą na horyzoncie. Leniwie wytaczamy się z namiotów, na najlepszą poranną kawę. Najlepsza to taka z kuchenki turystycznej, wiadomo. Dziś śniadanie w warunkach all inklusive, mamy stół. I ławy. I nawet dach. Ostatnie w sumie nie potrzebne. Wszystko to mało istotne, przed nami czyste jezioro kuszące rześką wodą, która pomoże wygonić resztki snu, z którymi nie poradziła sobie kawa. Jest baja.
Niestety nie można pływać bez końca, trzeba dziś zrobić trochę kilometrów po kraju, który zasadniczo jest nam całkiem obcy.
Te kilometry to oczywiście jak ogarniemy linkę sprzęgła w bladym.
Prosta robota, ale upierdolić tą linkę tępymi kombinerkami nie łatwo. Tak żeby się nie strzępiła, nie wystawała i nie blokowała w klamce, co by powodowało jej szybkie pękanie trzeba się nakombinować. W końcu mamy drugie moto w pełni sprawne, można się pakować i ruszać dalej.
Na Litwę zamierzamy wjechać przez Wiżajny, po drodze omijając główne, ruchliwe drogi. Po wczoraj mamy dość ciężarówek i śpieszących się rodzinek na wakacjach. Granica sama w sobie gdyby nie wąska droga i niskie prędkości mogłaby umknąć naszej uwadze. Zwyczajnie: dup, szyld, gorszy asfalt i jesteśmy na Litwie. Przygraniczne miejscowości to faktycznie trochę skansen, po chwili mijamy muzealne okazy traktorów, kombajnów i aut starszych od nas. Nie jest to może trzeci świat, ale widać wyraźnie, że region na mamonie nie śpi.
Uderza w nas od razu pustka na drogach, w miasteczkach, na wsiach rolnicy jeszcze generują jako taki ruch. Składamy to początkowo na dzień tygodnia, być może w niedziele mają wszystko w poważaniu i siedzą z browarkiem przed TV. Nie ma co drążyć, przyjemnie się tak jeździ. Sporadycznie mijane auta jeżdżą bardzo kulturalnie i do bólu przepisowo a ruch w miejscowościach jest spowalniany prze podniesienie drogi na wjeździe, przejściach, wyjeździe z miejscowości i w bardziej niebezpiecznych miejscach. Czasami możesz się zagapić - wtedy dostaniesz wesołego strzała z zawieszenia - proste i skuteczne, dużo mniej irytujące jak leżący policjant.
Czas na pierwsze tankowanie i szukanie obiadu. Jedno i drugie przychodzi bez większego problemu, przy okazji pierwszy kontakt z cenami jedzenia czy paliwa - o ile paliwo startuje na Litwie od ok 1.15 Euro do ponad 1,35 w Estonii tak ceny w restauracjach nie są specjalnie wyższe niż u nas. Na pierwszy obiad za granicą postanawiamy spróbować lokalnego specjału, czyli pizzy. Dobra, tania (ok 5 euro) ale gdzie regionalna? A no w rzici. Trafienie do restauracji po trasie, która serwuje tradycyjne potrawy graniczy z cudem, bez kluczenia po dużych miastach prawdopodobnie można zapomnieć.
Posileni ruszamy w kierunku Bałtyku, chcemy znaleźć ciekawe miejsce na nocleg, najlepiej na dziko. Puste drogi pozwalają na cieszenie się nawijanymi kilometrami, chociaż Karolek z licznych szutrów wydaje się nie być do końca zadowolony, wszak blady enduro raczej nie jest. Szukając noclegu zwiedzamy kilka nadmorskich miejscowości, które w odróżnieniu od naszych po prostu są w pobliżu morza,ale z turystyką i noclegami niewiele mają do czynienia.
Po kilku kilometrach tułaczki szutrową drogą docieramy do miejscowości Svencele. Pierwsza próba znalezienia noclegu - ośrodek kitesurfingowy - licytujemy się kto ma iść się pytać - jak zwykle słyszę "idź ty". To idę. Barman po angielsku śmiga pięknie, ale w recepcji, do której mnie pokierował żywej duszy, telefon również nie odpowiada. Zawijamy dalej. Kolejne miejsce, próbujemy na dziko, piaszczystą drogą zakotwiczyć nad brzegiem. Wątpliwości budzi położenie gdzieś w ostoi ptactwa i parku narodowego. Wracamy, ostatnia szansa to mijany ośrodek wypoczynkowy kawałek wcześniej. Niestety kempingi zaczynają się wg google maps dopiero nad Kłajpedą.
W końcu udaje nam się rozłożyć kosy na dłużej, ale jak na spanie pod namiotem, tanio nie jest. 15 euro za namiot. Cóż, nie ma nic lepszego w okolicy. Na szczęście pyszne piwo w znośnej cenie - chyba 3 euro na miejscu (najtańsze piwo w markecie kosztuje 1.15-1.30 euro) co na standard lokalu nie jest mega przebitką. Na pocieszenie mamy tylko dla siebie bardzo wygodny domek- łaźnię z prysznicem, ciepłą wodą i sauną. I miliony komarów na jej drzwiach. Chętnie korzystamy, po czym powoli czas zmykać do namiotów - wieczorny chłód i lekki deszcz nie zachęca do siedzenia na zewnątrz.
Dzień trzeci
O rześkim poranku pakowanie namiotów idzie w miarę sprawnie, to też jak na nasze standardy udaje się w miarę wcześnie ruszyć, jakoś po 10. Kolejny dzień i kolejna granica, którą chcemy przekroczyć. Plan dnia jest tak samo prosty jak wczoraj : wyruszyć, po drodze zjeść obiad, kupić coś na kolację i śniadanie, cieszyć się drogą i znaleźć nocleg. Tani. Albo darmowy. Zwłaszcza darmowy.
Chcemy jak zwykle trzymać się jak najbliżej morza by móc podziwiać widoki, niestety drogi zaznaczone jako sąsiadujące z morzem, wręcz stykające się z wodą, przez większość czasu wstydliwie zasłaniają się ścianą lasu lub asekuracyjnym kawałkiem lądu. Gdyby nie wiedzieć, że po lewej jest Bałtyk, można by go prawie nie zauważyć. Chcemy omijać autostrady i ekspresówki, ale nad miastem Połąga jest to właściwie jedyna droga na północ. Konsternacja kategorią drogi, którą się właśnie poruszamy, ze względu na odznaczone opcje autostrad w nawigacji spycha nas na stację benzynową, by bliżej określić gdzie jesteśmy, dokąd zmierzamy. Szybka narada, wszystko gra - innej drogi nie ma, a to właściwie zwyczajnie główna magistrala.
Jeżeli już jesteśmy na kategorii dróg - nie ma się co nimi sugerować - odpowiednik naszych wojewódzkich również może być przez wiele km szutrowy. Im niższa kategoria, tym większa na to szansa. Ciekawe rozwiązanie to również mocno wyniesione przejścia dla pieszych i wyspy na wjeździe do miejscowości - przez wytartą farbę i grę cieni nie zawsze widoczne, ale bardzo często obecne na Litwie. Zapomnisz się i wpadniesz na to z pełnym szwungiem to wyjebie Cię w kosmos.
Dość szybko transportujemy się na terytorium Łotwy gdzie jako ludzie drogi mamy o tej porze dnia jedną potrzebę : burczenie w brzuszku wyostrza zmysły w polowaniu na przydrożne restauracje. I wiecie jak to jest - jedziesz głodny od jakiegoś czasu, 30, 50km - nic. Nagle coś jest, przedupiłeś, nie chce Ci się wracać bo zaraz pewnie będzie kolejny. Tego po 60km już nie olewasz - zawracasz. W restauracji rozkładamy się na zewnątrz. Zakurzeni wraz z motocyklami pełnymi bagażu przyciągamy spojrzenia pozostałych klientów. Cóż, mamy swoją chwilę chwały. Nie wiem tylko czy patrzą z ciekawością, czy z politowaniem.
Kolejną potrzebą gdy masz pełny brzuszek w trasie to uzupełnić zapasy w lokalnym sklepie i zacząć się rozglądać nad miejscem do biwaku. Tu pod sklepem wesoły pan żulik po rosyjsku chwali nasze motocykle, klepie po baku, oświadcza, że on też miał motor - czechosłowacką Jawę! Życzy nam szczęśliwej podróży i odwołują go towarzysze do ławki. Dojadamy lody i spadamy. Po drodze zajrzeliśmy na plażę - gdzie doznaliśmy szoku - P U S T O jak okiem sięgnąć. I czysto. No bajka. Szukamy miejsca, które wypatrzyliśmy na satelitach google. Znajdujemy, ale niestety biwak w tym miejscu i ognisko może skończyć się mandatem w wysokości kilkuset Euro. Z ciekawostek obok jest opuszczona baza wojskowa jakich tu na każdym kroku pełno. Zawiedzeni próbujemy jeszcze kilku miejsc, niestety wszędzie podobnie. Cóż, obieramy kurs na półwysep Kolka, po drodze spróbujemy dotrzeć na odkryty przez Ankę camping.
W miejscu, gdzie nawigacja wpuszcza nas w las, piaszczystą drogą, w której piasku nawet tenere ledwo brnie (a Karolek na bladym przecież) kluczymy po lesie coraz bardziej wątpiąc. Decydujemy, że jako pod dupą mam bardziej terenowy motor, jadę robić zwiad. Jadę trochę na wyczucie, trochę na azymut, po kilku minutach - jest! Ciężko uwierzyć w piękno miejsca. Wracam na pełnej bombie po Anie i Karolka i prowadzę do odkrytego raju. Na miejscu się okazuje, ze to DARMOWE pole w cudownym zakątku z piękną plażą, miejscem na ognisko, ławą i latryną gdzie walisz na narciarza na bezdechu. I z huśtawką. Czego chcieć więcej? Gdy przestaliśmy skakać z radości, czym prędzej rozbijamy namioty. Kilka minut później już pokonuję wpław rzekę Irbes (która kawałek dalej ma ujście do morza), przebiegam kawałek plaży i pakuje się do zimnego Bałtyku. Reszta ze względu na temperatury patrzy z pierwszego brzegu...
Trochę czasu zajmuje nam zdobycie drewna na ognisko bo wymiecione do czysta, ale po dłuższej chwili już siedzimy z piwkiem i kiełbaskami przy ognisku. Raj.
Dzień czwarty
Kolejny dzień powitany w tym wspaniałym miejscu zapowiada się równie dobrze co poprzedni, zdaje się, że udało się załapać tryb wyjazdowego życia. Niespiesznie raczymy się poranną kawą w towarzystwie pięknej plaży, planujemy dalszy przebieg drogi. Po zwinięciu obozu upewniamy się, czy miejsce zostało w takim stanie jakim je zastaliśmy. Zostało. Nawet w lepszym bo nieliczne śmieci po poprzednikach trafiły do kosza. Bardzo dbamy o czystość miejsc, w których przebywamy ( chociaż tutaj dla nas jest i tak szokująco czysto). Ruszamy, po wygrzebaniu się z piaszczystych dróg obieramy kierunek na przylądek Kolka - najdalej wysuniętej na północ fragment Półwyspu Kurlandzkiego. Jest to rzut beretem z naszego obozowiska, przed południem odstawiamy motocykle na płatnym parkingu i idziemy zobaczyć to cudo. W tym miejscu, pewnie myślicie, że całą drogę na plaże syf i budy z badziewiem jak u nas nad morzem. Zonk. Jedynym miejscem gdzie można kupić (dość drogie) pamiątki jest kiosk, w którym też się płaci za parking. Jeden schludny sklepik z kasą, toalety, czysty parking i tablice informacyjne. Wszystko. Nic więcej nie potrzeba - wyobrażacie sobie coś takiego u nas?
Po chwili w ciężkich motocyklowych kombinezonach chodzimy po plaży. Piękny widok na kilka stron, niewiele ludzi, brak śmieci, spokój. Podoba nam się tutaj. Nie ma tu nic mega spektakularnego. Chociaż nie - czysta, nie zadeptana przyroda wokół nas to już jest coś spektakularnego... Wracamy do motocykli, przy wyjeździe parkingowy serdecznie macha i nie sprawdza nawet, czy zapłaciliśmy. Dobrze - zawsze mnie wkurza wieczne ściąganie i zakładanie rękawic. Kierujemy się na Rygę. Trasa całkiem przyjemnie biegnie czasami zbliżając się do morza, przed 16 zatrzymujemy się na obiad. Debatujemy gdzie dziś będziemy szukać noclegu. Z braku specjalnej alternatywy i bliskości Estonii i ich świetnie zorganizowanych biwaków RMK postanawiamy dotrzeć do pierwszego najbliższego granicy z Łotwą.
Przejazd przez centrum Rygi w godzinach szczytu testuje moją cierpliwość. O ile przejazd przez centrum idzie płynniej niż przez te nasze wypizdowia zwane miastami, gdzie więcej stoisz jak jedziesz, tak martwi mnie zachowanie XTZ. Zakupiona niewiele przed wyjazdem 30 letnia maszyna ma już mocno wyeksploatowane gaźniki, które na niskich obrotach przylewają jeden gar i moto strasznie szarpie gdy się mocno rozgrzeje. I pali 9l w trasie. Na szczęście relatywnie szybko wystrzeliwujemy za miasto. Jeszcze w Rydze towarzysze podróży informują mnie, że pierwsza tanksztela to pauza na siku. Pochłonięty jazdą przejechałem jeszcze z 80 km do czasu, kiedy Karolek poirytowany wystrzelił daleko do przodu i zjechał, żeby się odlać. Droga oznaczona A1, którą obecnie jedziemy to główna magistrala prowadząca do Tallina, co za tym idzie ruch jest na niej dość duży. Zdążyliśmy się odzwyczaić od widoku aut na bocznych drogach, po powrocie na tą robi się gęsto. Na polskie warunki mały ruch w porywach do średniego.
Estonia wita nas ładnymi domkami w skandynawskim stylu, pięknymi widokami i zadbanymi wioskami. Im dalej na północ, tym bardziej czuć bliskość Skandynawii. Niebawem osiągamy cel, darmowy kemping RMK Krapi. Jest to dość spore pole dysponujące wieloma miejscami na ognisko bądź grilla. W wielu miejscach niestety albo pełno wielkich mrówek, albo śmierdzą glony na plaży. W końcu udaje nam się znaleźć coś odpowiedniego. Miejsce nie jest aż tak urocze jak wczorajszy nocleg, jest też więcej ludzi, ale ogólnie i tak miło. Jak za darmo i legalnie to nie możemy absolutnie marudzić. Wieczór schodzi na plaży, przy ognisku i obserwacji dziadka Rumcajsa a'la bimbrownika z Podlasia. Po raz kolejny budzi w nas podziw czystość tego miejsca, tym bardziej, że to akurat nie znajduje się na odludziu i jest odwiedzane przez więcej osób. Miło.
Dzień piąty
Kolejny poranek w podróży zaczyna się codzienną rutyną. Ale lubię tą rutynową kawę robioną na kuchence, każdego poranka w innym miejscu. Dzisiaj jednak trochę spokój dnia mącą prognozy pogody. Jesteśmy w Estonii w szczycie sezonu deszczowego. Ze mną jest Ania i Karolek. Zawsze jak jadę z jednym lub drugim, jedziemy w deszczu. Tu widać matematyka póki co górą, dwa minusy dają plus. Mimo wszystko przyspieszamy pakowanie, zwijanie namiotu w deszczu nie jest najprzyjemniejszą rzeczą na świecie. Droga, którą teraz jedziemy malowniczo biegnie wzdłuż wybrzeża, wpada w kolorowe, senne wioski pozwalając cieszyć oko harmonią z jaką połączono tutaj przyrodę z budownictwem.
Dzisiaj nie będziemy jednak trzymać się brzegu, bo jednak przez większość czasu morza nie widać, w dodatku nie ma zbytnio spójnej drogi, która by ładnie prowadziła po konturze lądu. Kierujemy się teraz na północ drogą Nr 17 walcząc z chłodnym, silnym wiatrem. Odległości jakby się wydłużają, stacje paliw również stają się niepokojąco rzadkie. Moja XTZ jak w zegarku po ok 200 km woła o rezerwę. Wtedy zostaje 50 km przy tym spalaniu. Mało na te warunki. Jak na złość jedyną stacje olewamy "bo do 100 km coś pewnie będzie".
Kierujemy się teraz w stronę Bałtyku, gdzie znajduje się jeden z kolejnych kempingów RMK. Chcemy za dnia znaleźć dogodne miejsce na nocleg, a później po udanym zwiadzie zjeść gdzieś obiad i zrobić zakupy. Miejsce, które wybraliśmy jest przepiękne i można rzec - wypasione. Wiaty, grille, miejsca na ognisko, przygotowane drewno, toalety z papierem, z jednej strony jezioro, z drugiej morze z piękną, pustą plażą - RMK Lepaaugu. Tak, tutaj dziś zostajemy. Szczęście mącą mi dwie rzeczy : zaczyna padać, a google nie pokazuje żadnej stacji w zasięgu Tenery na tym co zostało w baku. Trzeba się wrócić ze 30 km. Od 20 jechałem na rezerwie... Chce jechać na pałę jak zawsze, Karolek i Ania oponują za przeciwdeszczówkami. No trudno, demokracja wygrała. Jak się okazało, to dobrze bo kawałek dalej złapała nas solidna ulewa. Udaje się jednak do człapać do samoobsługowej stacji paliw i zatankować spragnionego, żółtego kondona.Jedyna myśl jaka nam towarzyszyła - byle nie brakło paliwa w tej ulewie. Wracamy teraz do miasteczka Padise, gdzie widzieliśmy restauracyjkę i sklep. Po zakupach przetaczamy się w strugach deszczu na drugą stronę i jemy smaczny, tani obiad. Morale w górę. Za jedzenie zasadniczo niezależnie gdzie obiad kosztuje na osobę między 6-9 euro. Oczywiście mowa o przydrożnych restauracjach. Teraz możemy wracać do naszego pięknego zakątka, gdzie zamierzamy przenocować.
Na miejscu oprócz nas stoją dwa auta, skuter wodny, quad, dwie przyczepy kempingowe i masa sprzętu wędkarskiego. Nikt tego nie pilnuje. Nikt tego też nie kradnie. Deszcz przeszedł. Właściciele się ulotnili, został jeden gość, który i tak większość czasu spędza na plaży, nasze przybycie nie wzbudziło w nim żadnych obaw ani zainteresowania. Ot, dalej jesteśmy tutaj sami. Kolejny raz zadziwia mnie, jak tak piękne miejsca bronią się przed najazdem turystów. Chyba tylko znikomą gęstością zaludnienia. Wieczór dziś jest dość chłodny, dlatego też chętnie korzystamy z dobrodziejstw płonącego ogniska. Ogień ma w sobie coś magicznego. Szczególnie w podróży, na odludziu, gdzie każdego wieczora Ci towarzyszy. Daje ciepło, sprzyja długim nocnym rozmowom, pozwala upiec pyszne kiełbadronki i kartofelki, tworzy fajną atmosferę. Zdecydowanie kolejny miły wieczór z lokalnym piwkiem w dłoni.
Tylko meszki dokuczają.
Dzień szósty
Wstaję dzisiaj dość wcześnie, zachęcony promieniami słońca tańczącymi na tropiku. Po wczorajszym deszczu i chłodzie nie ma śladu, zostało tylko orzeźwiające powietrze. Powraca nadzieja na kąpiel wśród fal, na którą nie zachęcała wczorajsza aura. Wesoło zabieramy się do śniadania, woda na kawę bulgocze w menażce, już tylko patrzę żeby wskoczyć w kąpielówki i pobiec kładką przez wrzosowiska prosto do wody. Cóż, chyba jednak nie dziś. Słońce zaczyna lecieć z nami w kulki, raz wystawi ten swój łeb, raz się chowa i robi się dość chłodno. Łazimy jak te łosie po plaży celując w jasne plamy na piasku gdzie akurat świeci słońce. Jak ich już sięgniemy ten żółty cwaniak przesuwa je w pizdu dalej. No nic, plażing srażing, myśleliśmy o rest dayu i byczeniu się na plaży, ale dzisiaj to chyba tylko w śpiworach, więc decydujemy jechać dalej.
Celem na dziś jest dojechać do najdalej wysuniętego na północ miejsca w Estonii - Półwysep Purekkari. Trasa początkowo biegnie bardzo przyjemnymi, mało uczęszczanymi drogami, im bliżej Tallina tym ruch gęstnieje. Przez Miasto jedziemy już w godzinach szczytu, ale tym razem korzystamy z obwodnicy. Nie ma tragedii, wszyscy jadą kulturalnie nie licząc TIRa z Polski więc brniemy do przodu, po drodze zatrzymujemy się na zakupy. Czasowo stoimy ok 13;30 więc całkiem ok.
Do miejsca dzisiejszego przeznaczenia mamy już tylko 60km, połowa jedynką prowadzącą do Narwy i dalej do Petersburga więc jest dość ciasno, ale niebawem odbijamy na boczne drogi prowadzące wprost na półwysep. W takim miejscu spodziewam się oblężenia i zastanawiam nad planem "B" jeżeli braknie miejsca na ognisko, tym bardziej, że dziś zrezygnowaliśmy z obiadu po drodze, na rzecz upichcenia czegoś na miejscu.
Docierając do celu, kolejny raz jesteśmy zaskoczeni. Po pierwsze, miejsc jest bardzo dużo. Po drugie - widoki cudowne. Po trzecie - jest kilka osób w miejscu, gdzie zmieści się ich ze 100 i nie będzie tłoku. Tylko strasznie wieje. Miejsce, które sobie upatrzyliśmy jest niestety zajęte, ale szybko znajdujemy drugie, jak się okazuje lepsze. Jesteśmy w miarę dobrze osłonięci od wiatru, motocykle mamy na widoku (zostały na parkingu kilkadziesiąt metrów dalej), obok miejsce na ognisko i wielka zadaszona ława. Idealnie. Martwi nas tylko wiatr, który może być niebezpieczny w przypadku rozpalenia ognia, ale na szczęście wieczorem słabnie do akceptowalnego poziomu, przy którym ogień nie stanowi zagrożenia. Namioty szybko rozbite, banan na ustach, teraz czas do wody! Nie ważne, że jest chłodno i wieje zimny wiatr. Tak zimny, że większość ludzi chodzi w polarach lub lekkich puchówkach. Budzimy u niektórych konsternację idąc w krótkich spodenkach z ręcznikami przewieszonymi przez ramię.
Plaży na pierwszy rzut oka nie ma - brzegi są kamieniste, śliskie lub niedostępne przez roślinność. Teren kempingu jest rozległy więc niezrażeni dreptamy w drugą stronę w kierunku małej zatoki. Bingo! Trafiamy na dużą piaszczystą plażę. W wodzie co prawda dużo kamieni, ale da się między nimi kluczyć. Podwójne szczęście, bo woda jest ciepła i nie wieje, ale płytka. Niestety kawałek dalej gdzie głazy i rośliny przestają osłaniać od wiatru a prądy niosą zimną wodę wracamy na mieliznę i leżymy w przyjemnie ciepłej - jak na ten region - wodzie. Robimy jeszcze pranie w reklamówce i ruszamy na podbój kolejnej atrakcji - kamienistego cypla z wielkim głazem.
W pewnym momencie kamienisty nasyp przecina morze. Postanawiamy, że zostawiamy tu buty i dalej idziemy boso. Mam nadzieję, że nie ma tego na YT. Już po drugiej stronie okazuje się, że żwirek i piasek są cholernie ostre, a chodzenie po śliskich, obłych kamieniach też nie jest łatwe. Ale udaje się. Jest ten wielki kamol. I nawet lina jest. To dobrze, bo głaz jest stromy i wysoki na prawie 4.5m a upadek może być mało przyjemny na te kamienie. Wchodzę, patrze - o chuj. Ale nic nie mówię. Wchodzi Paweł - to samo. Śmiejemy się z kunsztu pomysłodawcy tego rozwiązania. Gruba lina jest zahaczona o kawałek pręta wbitego w głaz, który wystaje z niego na wysokość niewiele większą jak średnica liny. Szarpniesz, lina podskoczy to wypadnie i bay bay maszkaro. Albo grubo, albo wcale.
Wracamy do obozu. Ania ogarnęła pyszny obiadek na ryżu, po którym się troszkę byczymy i idziemy organizować drewno na wieczorne ognisko. Kempingi RMK zazwyczaj posiadają pełną szopkę drewna do tego. Obok szopki klin wbity w gnotek do rozłupania drewna na mniejsze kawałki, a na drzwiach tablicę, mówiącą aby korzystać ze swojego drewna na ile to możliwe. Objuczonymi motocyklami nie mamy możliwości przywiezienia więc czujemy się usprawiedliwieni.
Tutaj też spotykamy pierwszych ludzi z Polski. Jedna parka autem i rodzinka na rowerach. Z dwójką małych dzieci. Mówią, że jada 2 tygodnie. Myślimy kuwa jak, dwa tygodnie z łebkami na oko 5 i 10 lat z Polski na rowerach? Okazuje się, że w okolicę ich znajomy autem podwiózł i tak sobie teraz tu zwiedzają. Jednak nie jesteśmy takimi lamami, że na rowerach szybciej jadą.
Wracamy do grilla. Mają tutaj takie fajne grillo/miejsca na ognisko, które można wykorzystać na dwa sposoby. Pieczemy kiełbaski i autorskie cebulowo - kartoflane szaszłyki na zdobycznych wykałaczkach. Pomysł trochę ciulaty, łatwo toto spalić. Lepiej było jednak je w całości upiec. Piękny klimat mąci tylko czasami podmuch wiatru i komary. Porządny repelent to podstawa.
Dzisiejszy wieczór to moment, w którym jesteśmy najdalej od domu w czasie całej wyprawy, jutro już powoli będziemy odbijać na południe. Nie spodziewałem się, że tak szybko będzie ubywać nam dystansu. Pozostaje już tylko korzystać z tego, że się tutaj znaleźliśmy i cieszyć oczy pięknymi widokami wokół nas. Na prawdę jest czym.
Dzień siódmy
A dnia siódmego kończy się Bałtyk. Początkowo planowałem jechać aż do Narwy, ale zasadniczo nic nas tam nie pociągało. Dla samych kilometrów nudną drogą, by tylko powiększyć końcowy wynik - bez sensu. Kłócimy się z navi i staramy się mniej uczęszczanymi drogami udać się w jedno miejsce, które chcemy zobaczyć. Jest takie jezioro, na brzegu którego jeśli Cię postawią i nie powiedzą gdzie jesteś, pomyślisz, że nad morzem.
Po pokonaniu kolejny raz odcinka nudnej jedynki odbijamy na południe w kierunku miejscowości Kaukusi. Leży ona nad ogromnym jeziorem mierzącym 140km długości i ok 50 km szerokości w najszerszym miejscu. Mowa oczywiście o jeziorze Pejpus lub jak to Rosjanie po drugiej stronie je nazywają Jezioro Czudzkie.
Na miejscu mimo bardzo zadbanej infrastruktury i pięknej plaży tylko czwórka emerytów. Być może to wina pogody, a w sezonie kąpielowym jest to licznie odwiedzane miejsce, o czym mogą świadczyć chociażby parkomaty. Miejsce jest piękne, obok jest również kamping RMK, ale pogody do pływania nie ma, zrobiliśmy dopiero 100 km z hakiem i jest bardzo młoda godzina. Decydujemy jechać dalej, za Tartu jest kolejny kemping nad jeziorkiem. Tracimy szczęście do słonecznej pogody mimo, że jest sierpień i w Polsce upały.
Po kilku kilometrach doganiamy chmury gubiące krople wody, jednocześnie rozglądamy się za obiadkiem. Co kawałeczek budki z rybami, jedne tylko sprzedają surowe, inne oferują usmażone, wszystkie wyglądają jak budki z salmonellą. Na szczęście w momencie gdy zaczyna bardziej padać podchodzimy do lądowania przy pensjonacie, w którym liczymy na czynną restauracje. Udaje się, u uśmiechniętej kelnerki zamawiamy, jak się później okazało całkiem smaczny obiad. Po raz kolejny przypomnę Wam - w takich miejscach nie liczcie na lokalne potrawy. Menu bardzo podobne jak u nas. Ruszamy dalej.
Około godziny 17 docieramy do Tartu. Robimy tutaj zakupy, tankujemy i odwiedzamy salon KTM'a. Zdecydowała nie tyle moja miłość do pomarańczowych motocykli, co obawa czy w Karolka CBR wytrzyma linka sprzęgła, która znowu zaczyna pękać. Niestety, żadnego zestawu naprawczego jak to się spodziewaliśmy po ASO - nie dostaniemy. Do celu już blisko. Będziemy nocować niestety już w ostatnim na naszej trasie kempingu RMK Pangodi. Trafiamy tam bez problemu, znajduje się bowiem zaraz przy drodze. W dole jeziorko, latrynka jest, wiata wolna przy samej ścianie lasu w głębi pola też - lądujemy. Namioty rozkładamy ekspresowo bo deszcz zaczyna o sobie przypominać coraz mocniej.
Z czasem deszcz ustaje a na stole rządzi kucheneczka. Chłodny wieczór bardzo umila coś ciepłego do picia. Podgrzewam też więcej wody i organizuje Ance improwizowany prysznic z menażki, by mogła w około cywilizowanych warunkach umyć włosy.
Nasze motocykle tymczasem budzą spore zainteresowanie wśród podchmielonych lokalesów, którzy z przyczepką pełną ławek po chyba wcześniejszej zabawie próbują na 50 razy zawrócić starym audi (kierowca był trzeźwy). Jeden po chwili rozmowy po angielsku oznajmia, że polski rozumie, gawędzimy chwilę, wymieniamy pozdrowienia i znikają. Trochę ponura się ta pogoda zrobiła, chyba też jej szkoda że powoli opuszczamy Estonię. Komary, których w tym miejscu jest więcej niż powinno też pewnie będą smutne jak odjedziemy.
Dzień ósmy
Nie ma się co rozpisywać o poranku. Weźcie se tylko dużo pasztetu z domu jak lubicie. Ten ichniejszy to jakaś rzadka papka (w smaku ok). W połączeniu z chlebem, którego zjesz pół i dalej nie ma czym beknąć kieruje mnie w stronę dżemu z borówki brusznicy (Anna poleca!). To im akurat się udało. Po porannym rytuale opuścimy ten piękny kraj, bo do granicy już niewiele zostało.Usilnie próbujemy znaleźć coś godnego odwiedzenia, ale po naszej trasie nie ma zbyt wiele. Ale jest jedna atrakcja, gdzie chcemy pojechać. Głównie przez nazwę. Dlaczego, to nie powiem bo mi jeden łysy bandyta łeb urwie, ale nazwa jest epicka - Wielka Góra Jajo. Dokładnie tak.
Droga, która tam prowadzi całkiem przyjemnie wije się przez pola i wioski, niebawem też docieramy do jej podnóża. Dla Karolka nie był to szczęśliwy dzień, szukając drogi by jak najwyżej podjechać, podczas zawracania źle stanął i obładowana cebra zaliczyła parkingówkę. Porysowane owiewki, złamane lusterko, ale na szczęście dekiel silnika cały. W dodatku okazuje się, że trzeba zostawić motocykle na niestrzeżonym parkingu przy drodze, tyrać z buta przez las, a na szczycie wyskoczyć z eurasów by wejść na wieżę widokową. Spod niej zobaczysz tylko las w którym jesteś, z jej szczytu pola wśród których jechaliśmy. Odpuszczamy, tym bardziej, że ludzi dużo. Kierunek Gulbene - Łotwa. Docelowo jeszcze nie wiemy, bo w tym rejonie ilość kempingów i interesujących nas miejsc do rozbicia namiotu jest niewielka.
Drogi na Łotwie są wyraźnie gorsze, pojawia się również drogówka. Szutry także powracają do repertuaru. Po drodze klaruje się mniej więcej meta w okolicy miasta o wdzięcznej nazwie Madona. Kilka miejsc okazuje się spalonych, ale koniec końców znajdujemy świetne miejsce nad jeziorem przy wiosce Lazdona, zaraz obok miasta. Jest wiata, miejsce na ognisko, dużo ściętych gałęzi na stosach i huśtawka na drzewie przy jeziorku. Idealnie. Jedziemy na zakupy i na szybkości wracamy na miejsce by nikt nas nie ubiegł (jest weekend) i tam sobie upichcimy obiadokolacje. Samo miasto nie sprawia zbyt dobrego wrażenia, dużo odrapanych budynków, jakby więcej zakapiorów i skórzanych kurtek w straszych bawarach. Zakupy idą sprawnie, jedynie Anka szuka jakiegoś zgnitego czosnku dla kumpeli, który wg internetów jest tutejszą sztandarową przyprawą a nigdzie go nie ma. W końcu czas na tetrisa gdzie wpakować te całe zakupy z workiem kartofli na czele i dzida nad jezioro.
Na miejscu okazuje się, że zabunkrował się zaraz obok starszy gość w starym Transicie przerobionym na małego campera. Rozkładamy się na swoim miejscu, trochę zmartwieni powstałą przeszkodą oddzielającą nas od jeziora. Po rozbiciu namiotu, widząc tablice łotewskie postanawiam obczaić typa czy nie bedzie problemem, ale okazuje się sympatycznym, szczerbatym holendrem, który uznał swój kraj za poryty i przeprowadził się tutaj. Nasze towarzystwo mu absolutnie nie przeszkadza.
Lody przełamane to czas do wody. Piękne czyste jezioro działa jak magnes, tym bardziej, że temperatury podskoczyły i wyszło słońce. W tym momencie wchodzi Karolek, cały na biało (bo nie było się wcześniej jak opalić), wdrapuje się na drzewo i chce się bujnąć. Niestety źle złapał kijek i ze sporej wysokości odpalił średnio kontrolowany lot w dół. Zamarliśmy na chwile wszyscy łącznie z Holendrem bo nie wyglądało to wesoło. Całe szczęście okazało się, że całym zajściem przysporzył nam tylko powodu do beki, a jedyne co dziś złamał to lusterko. Dla powodzenia misji nikt już na drzewo się jednak nie wdrapywał. Pływanie też jest spoko.
Wracając do obozu przypominam sobie o naderwanej lince sprzęgła, której nie miałem czasu wymienić i od początku wożę zapasową. Sprawnie wymieniamy ją na nową i zabieramy się za przygotowanie kolacji. Ogniskowe potrawy maja niepowtarzalny smak, a hasłem wieczoru zostało Karolkowe "Very goood potato". Pięknie kończymy dzień, który troszkę dał nam w kość, siedząc przy ognisku z lokalnym piwkiem. Ania raczy się cydrem z jeżykiem, również lokalnym. Podobno najlepszy jaki kiedykolwiek piła. Niestety nie łatwo go gdzie indziej kupić. Przyjemny wieczór mąci nam czasami lokalna młodzież kręcąca się Navarrą z piskliwymi blachareczkami na pace, których wiek bym określił na "z prokuratorem za rękę".
Dzień dziewiąty
Dzień jak co dzień chciałoby się rzec. Spokojnie zbieramy swoją wioskę i szykujemy się do dalszej, już jakby powrotnej drogi. Niestety dzisiaj pech, który prześladował Karolka przechodzi na mnie. Tylko mniej spektakularnie. Yamaha leniwie odpala, łapie na jeden cylinder. Początkowo się nie przejmuje - to ich znany manewr. Po dłuższej chwili dalej nie rusza drugi. Świeca myślę. Zalana. Miała nie paść, nie brałem zapasu bo były nowe, trasa relatywnie krótka. Kurwa.
Szybki rachunek sumienia - musiałem ją zalać męcząc ja wczoraj po tych polnych i długim hamowaniu silnikiem jadąc w dwie osoby. Na tych rozklekotanych gaźnikach już w mieście miała dość, co dopiero w terenie. Nie mam zapasu, postanawiam jechać i spróbować ja przepalić w trasie. Nic z tego. Kilka km dalej zatrzymuję się i próbujemy co nam zostało. W nadziei podmieniam pompę paliwa - nie, to świeca. Na bank. Błacha rzecz, ale w niedzielę, trochę na zadupiu nie ma szans na zdobycie nowej. Poza tym jak nie brałem świec to i klucza do nich. Co prawda Karol ma w CBR 16'tke. XTZ ma NGK na 18, ja wkręciłem championy na 16. Odkręcić się uda, ale na zdobycie na szybko takiej nie liczę, a innej nie wkręcę bo nie mam czym. Wszystkie warsztaty też zamknięte. Coś mi jednak podpowiada, że sama od siebie nie padła i naprawianie XTZ tutaj w celu kontynuacji wyjazdu wg planu jest ryzykowne. Najkrótszą drogą do domu ponad 1100 km.
Do Polski jakieś 450 km. Pierwotny plan zakłada doczłapać się do kraju na jednym garze tam spróbować naprawić moto. W dwie osoby, na jednym cylindrze, z bagażami ledwo jedziemy. Rozpędzenie się do 100 km/h nie jest łatwe, tak samo jak utrzymanie tej prędkości. Brak mocy najmniej doskwiera na licznych teraz szutrach. Cała droga dziś to jedna wielka walka o utrzymanie prędkości i znalezienie stacji benzynowej. Spalanie znacznie wzrosło - teraz 20l starcza mi na ok 140 km. Tragedia. Czuję się jak pilot samolotu, któremu wysiadł jeden silnik a drugi niedomaga. Byle utrzymać prędkość i najkrótszą drogą do celu. Jest dobrze - jeśli można to tak nazwać - do granicy z Polską. Tragicznym można za to nazwać to, że trzy włoskie kampery wyprzedziły nas na autostradzie z palcem w dupie.
Kultura jazdy i bardzo mały ruch na drogach w Republikach Nadbałtyckich, które zwiedziliśmy pozwalał nawet na wyprzedzanie nielicznych aut. Przekraczamy granicę z Polską i zaczyna walka o przetrwanie. Wcześniej kalkulujemy za i przeciw odpoczywając na Łotewskim parkingu czy damy rady doczłapać się do rodziny Anki koło Tomaszowa Mazowieckiego. Chyba damy, będzie łatwiej naprawić moto w garażu niż w krzakach. Niestety od samej granicy TIRy siedzące na dupie cały czas dają w kość, do tego po jakimś czasie trafiamy na warszafke wracającą z wakacji. Wyprzedzanie na trzeciego, po przeciwnej stronie wysepki - nie zwracamy po jakimś czasie na to uwagi. Nie jesteśmy święci na drodze, ale tyle przejawów kretynizmu głównie w bawarskich suvach i wiecznie zapierdalających busikach dawno nie widzieliśmy. Zapada noc, ruch trochę się rozpełza. Daje się utrzymywać 90-100km/h, całe szczęście reflektory mojej penery dają radę. Jeszcze jak na złość zeżarli nam wszystkie hod-dogi na stacjach. Nie ma zbyt wiele do pisania, cykl jazdy wyglądał przez 850km tak : jazda, 140 km - tankowanie, jazda 140 km - tankowanie i powtórka. Na miejsce dotarliśmy ok 1:00 w nocy. MA - SA - KRA.
Idę spać.
Dzień dziesiąty
Tej nocy wyspaliśmy się po królewsku. Wygodne łóżko, pościel, do tego łazienka i prysznic. Nie widzieliśmy tego od wyjazdu z domu 10 dni temu. Po pysznym śniadaniu czas zbadać naszego pacjenta. Karolka widzę po chwili z browarkiem w łapie z resztą towarzystwa, ja chwilowo pas bo jeszcze jazda próbna po naprawie mnie czeka,
Przepycham starą Super Tenere ze stodoły do garażu i zaczynamy kopać w kierunku świec. Wyrzucam gmole, luzuje owiewki, odkręcam chłodnicę - są. Cylinder nr 1 KO. Kluczem od CBR udało się powykręcać. Wujek Ani jedzie do Tomaszowa to po drodze ogarnie nowe świece. Nie mamy klucza 18 więc daje championa na wzór, ale wątpię, że będzie od ręki więc dopisuje na kartce oznaczenie NGK. Chwilę później szary Qashqai gnał w stronę miasta a mnie Anka zabrała na wycieczkę po gospodarstwie, w którym w dzieciństwie spędzała wakacje. Chwilę później jej ciocia zaprowadza nas nad staw, gdzie w końcu można po wylegiwać się na słońcu w oczekiwaniu na zbawienie w postaci świec.
Czas jakby nie ma dziś dla nas znaczenia, nie musimy szukać restauracji, sklepu, noclegu. Jeśli coś nie wypali możemy zostać dłużej. Niebawem jednak świece już tylko czekają na wkręcenie w głowicę. Tylko tak jak się spodziewałem - były tylko NGK, do których klucza 18 nie mamy. Rozwiązaniem okazała się szlifierka. Zeszlifowałem świecę pod klucz 16 i po chwili była już na miejscu. Po świńsku ale zdrowo. Szybki montaż zdemontowanych elementów i jazda próbna. Dalej szarpie z dołu, teraz już nawet na zimnym, ale jak na XTZ zbiera się cholernie żwawo, zostawiając czarną chmurę z tyłu. Za bogato. Wiem, że te gaźniki po powrocie polecą na śmietnik historii - wyeksploatowane korpusy nie dają nadziei na naprawę. Do domu jednak dojedziemy na pewno. Teraz już i ja mogę na spokojnie otworzyć piwko. Zdrowie.
Niewiele mówiąc do wieczora się byczymy na huśtawce i myślimy co tam jutro. Opcje są dwie - albo prosto do domu, albo jeszcze jeden nocleg gdzieś nad jeziorkiem. Opcja nr dwa wygrywa. Wieczorem po sytej kolacji zakończonej stwierdzeniami " ja już nie mogę" siadamy do flaszeczki czegoś mocniejszego. Pigwowy trunek smakuje wybornie po tych wszystkich kilometrach...
Dzień jedenasty
Po kolejnej dobrze odespanej nocy wstajemy dość wcześnie, bez syndromu dnia wczorajszego z apetytem zabieramy się do śniadaniowej jajecznicy. Decydujemy, że spróbujemy dzisiaj pobiwakować nad jeziorem Jeziorsko. Pakujemy na nowo nasze wymęczone motocykle, dziękujemy za pomoc i gościnę po czym ruszamy w drogę. Nie mamy dziś zbyt wielu kilometrów do przejechania, XTZ zbiera się żwawo a słońce grzeje solidnie. Nadzieja na plażowanie goni nas do przodu.
Coraz bliżej celu na niebie zaczyna się pojawiać więcej chmur. Z bezchmurnego, słonecznego przedpołudnia zanosi się na burzowe popołudnie. W jedynym sklepie w okolicy o oryginalnej nazwie "Barbara" kupujemy prowiant na ognisko i śniadanie. Staramy się zdążyć chociaż namioty rozłożyć przed deszczem. Udaje się.
Niestety jesteśmy mocno rozczarowani miejscem, w którym wylądowaliśmy. Straszne ilości śmieci, brudna woda, w której nie zdecydowaliśmy się wykąpać, burza wisząca nad głowami. Najbardziej jednak uderzyło w nas otoczenie śmieci. Z darmowych kempingów i plaż na których ciężko znaleźć kiepa, w krajach które typowy przedstawiciel skarpet w sandałach uznaje za trzeci świat trafiamy nad jezioro, w środku - jakby się wydawało - cywilizowanego kraju, gdzie każdy gdzie stał tam zostawił masę śmieci. Za chwile bakterie będą cywilizacyjnie na wyższym poziomie. Jeżeli nie było śmietnika targaliśmy worek ze śmieciami na moto przez kilka kilometrów, by wyrzucić je do kontenera. Tutaj też tak zrobimy, mimo, że lokalesy mają takie zachowanie na swoim niejako podwórku - głęboko w poważaniu.
Nie możemy jednak tak pesymistycznie zakończyć wyjazdu. Otwieramy piwko, zbieramy drewno na ognisko. Obserwujemy burzę spacerującą drugą stroną jeziora, która łaskawie nas ominęła. Próbuje się jeszcze wracać, ale wiemy, że spać możemy spokojnie. Ostatni wieczór przy ognisku to dobra okazja do podsumowania wyjazdu. Nic więcej nie musimy już planować. Karolek jutro poleci przodem, by w końcu przegonić bladego, my później spokojnie dotoczymy się do domu na starej Yamaszce. W tym miejscu przygoda już się powoli kończy.
Dzień dwunasty
Po porannej kawie i śniadaniu pomagam Karolkowi wyjechać z grząskiej plaży i w tym miejscu się rozstajemy. My wyruszymy na spokojnie chwilę później. Niespiesznie pakujemy sakwy, zwijamy namiot, mocujemy worek śmieci do rollbaga. Dziś nie musimy się nigdzie spieszyć, do domu mamy 240 km. Za kilka godzin nasz wyjazd definitywnie przejdzie do historii. Wyjazd z plaży i droga obok nie są łatwe do pokonania we dwoje, dlatego też ja forsuje je z siodła a Ania czeka na skarpie gdzie dołącza do mnie.
Już pierwsze kilometry utwierdzają mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiliśmy ewakuując się z Łotwy. Motocykl, który wczoraj jeszcze pracował powiedzmy prawie bez zarzutu, dziś dławi się podczas przyspieszania, szarpie. W mieście jest jeszcze gorzej, na światłach muszę trzymać gaz bo gubi wolne obroty. Zaczynam się zastanawiać, czy dojedziemy. Jestem spokojny, bo pod warsztatem stoi bus przystosowany do transportu motocykli, jeden telefon i jadą z odsieczą. Udaje się jednak pokonać cały dystans, chociaż niedomagania silnika i straszny upał dają się mocno w kość. Około godziny 15 meldujemy się w domu. W 12 dni na liczniku przybyło ponad 3800 km. Pozostał spory niedosyt, bo wiem, że wiele miejsc zostało jeszcze do zobaczenia. Niech będzie to powód, dla którego wybierzemy się tam ponownie.
Podsumowanie
Po odwiedzeniu Litwy, Łotwy i Estonii w pamięci pozostaje mi przede wszystkim obraz pustych, czystych plaż, pięknej przyrody i spokojnie płynącego czasu. Na północy nie spotkacie tak spektakularnych widoków jak chociażby na Bałkanach, ale zdecydowanie są warte odwiedzenia. Nie najgorsze drogi - nawet szutry są równe i do pokonania szosowym motocyklem - wysoka kultura jazdy, znikomy ruch na drogach, świetne darmowe kempingi w Estonii i możliwość odpoczęcia od zgiełku typowego dla naszego wybrzeża - to zdecydowanie zachęca do objechania ich na motocyklu.
Z informacji praktycznych:
- Jedzenie kosztuje tak w sklepie jak i restauracji podobnie jak w Polsce
- Paliwo od 1,15 do 1,35 euro/ltr PB95
- Często można spotkać stacje benzynowe samoobsługowe
- nie warto jeździć na rezerwie, im dalej na północ tym stacje są rzadsze
- Litwa, Łotwa, Estonia - ceny rosną w tej kolejności
- Alkohol jest droższy i na Litwie obowiązuje czasowa prohibicja i można go kupić od 10 do 20, a w niedziele między godziną 10 a 15
- Kempingi w Estonii prowadzą Lasy Państwowe i tam należy szukać informacji - RMK
- Mandaty są wysokie, po drodze sporadycznie widać fotoradary i odcinkowe pomiary prędkości, są oznakowane
- Pasztet mają do kitu
- Litwa, Łotwa i Estonia leżą w innej strefie czasowej niż Polska, obowiązuje tam czas wschodnioeuropejski - po przekroczeniu granicy z Litwą zegarki o godzinę do przodu. Ze względu na czasową prohibicję informacja jest istotna.
Udział w wyjeździe brały dwa motocykle - Yamaha XTZ 750 Super Tenere i Honda CBR 954. Oprócz mnie jechała Ania jako mój plecak i Paweł aka Karolek.
Zdjęcia zostały wykonane przez ww osoby, kopiowanie i używanie bez zgody autorów zabronione.